Pierwsza wizyta w Klinice Niepłodności – gdzie ja jestem?
W lipcu 2020 roku
udaliśmy się na pierwszą wizytę do kliniki niepłodności.
Siedziałam w
poczekalni, patrzyłam na szyld i te napisy: Klinika Niepłodności. Nie
wierzyłam, że jestem w tym miejscu, po co my tu przyszliśmy, skoro jesteśmy
zdrowi. Niepłodność?
Nie, przecież nie
staramy się jeszcze roku, więc uda się, bo do października jeszcze trochę
czasu.
Jakie ja
nadzieje pokładałam w tych miesiącach letnich, kiedy większość ludzi cieszyło
się wakacjami, urlopami, ja tylko myślałam, kiedy się uda?
Panie w recepcji
były przemiłe, pełne empatii, a ja czułam, że nie pasuję do tego miejsca.
Patrzyłam na
innych ludzi w poczekalni i choć każdy siedział w maseczce, to widziałam ich
ból, resztki nadziei na ten cud, zmęczenie i wtedy nie wiedziałam jeszcze, że
są mi tak bliscy.
Bo ja wtedy
walczyłam jak na froncie, kiedy czujesz że zbliża się koniec bitwy i musisz
teraz z siebie dać wszystko, jak najwięcej, żeby wygrać.
Jakiego ja miałam wtedy ducha walki, czułam się jak
typowa ‘fajterka’.
Pani doktor
wnikliwie przejrzała moje wyniki, podsumowując że jest wszystko dobrze, męża
wyniki podsumowała, że mogłyby być lepsze, ale nie jest źle.
Do in vitro się państwo nie kwalifikujecie!!!
Te słowa cały
czas słyszę w moich uszach.
Jesteśmy zdrowi i będziemy mieć dziecko. Powtarzam sobie
to jak mantrę…
Powiedziała, że
jak do końca wakacji się nie uda zajść w ciążę, to żebym zrobiła badanie
drożności jajowodów. A ja kolejne 2 miesiące starań spędziłam z myślą, że
niepotrzebne mi to badanie, po co mam wyrzucać w błoto tyle pieniędzy, skoro
jestem zdrowa?
Ale jeśli będziemy
kiedyś chcieli spróbować inseminacji, to się przyda.
Wyczytałam też gdzieś, że po tym badaniu niektórym
parom udało się naturalnie, dlatego to było światełko w tunelu, które okazało
się pędzącym na mnie pociągiem…
Komentarze
Prześlij komentarz